Przepiękne wspomnienie z dzieciństwa, rodzima, „dziewczyńska” wersja „Księcia i żebraka”. Rozpieszczona mała księżniczka ma niezwykłe kaprysy: a to chce dostać gwiazdkę z nieba — i otrzymuje klejnoty królewskie plus księżyc ze złotej blaszki — a to znów marzy o ptasim mleczku... I to istotnie dostaje — papkę przeżutego przez gołębicę jadła, którym ta karmi młode. Jakże się wówczas krzywi...! Zajada się kafelkami pieca z czekolady i na śniadanie konsumuje biszkopty. Aż pod wpływem czarnoksięskiego napoju, księżniczka zasypia i... I tu zaczynają się przygody panienki z pałacu, która zamienia się rolami z wiejską pastuszką. Bardzo ładna, mądra książeczka dla dzieci, jedna z wielu, ale mnie wzruszyła tak, że poszczególne fragmenty pamiętam po kilkunastu latach.
[...] Koszmar wojny — wyniszczającej wojny pozycyjnej — pokazuje Remarque bez owijania w bawełnę, z reporterską sprawozdawczością [„Ludzie żyjący, którym brak czaszki(...). Krwawa miazga, która niegdyś była ludzkimi członkami(...)”].
Tych, co nie zginęli od razu, czeka gehenna w lazaretach polowych, gdzie najbardziej bolesne zabiegi wykonuje się z całą brutalnością, a lekarze najczęściej bez zbędnych ceregieli po prostu amputują zranione kończyny. Często traktują przy tym pacjentów jak króliki doświadczalne. Ci, co żyją, starają się przywyknąć. Jakoś żyć przecież trzeba. Młodzi żołnierze nie chcą poddać się całkowitemu zezwierzęceniu. Tak, jak kiedyś, grają w skata, rozmawiają o dziewczynach, nadstawiają karku za nieporadnych świeżaków i robią to z naturalnością. Niestety, przyzwyczajeni do warunków okopowych, nie umieją już funkcjonować w normalnym świecie. Paweł nie potrafi cieszyć się urlopem. Właśnie ta niemożność powrotu, powrotu do ludzi i dawnej, domowej krzątaniny, najmocniej uświadamia czytelnikowi spustoszenie, jakie w ludziach i ich sercach uczyniła pierwsza wojna światowa. Jakie czyni każda wojna, również i ta, w której bagnety zmieniono na ultranowoczesną technologię. Naturalistyczne sceny z pola walki, razem z pojedynczymi, ściskającymi za gardło obrazami (przypadek Franka Kemmericha), są tak mocnymi atutami Remarque'a, że „Na Zachodzie bez zmian” pamięta się długo. Możemy wybaczyć autorowi formę, nieszczególnie odkrywczą. Darować prostotę języka. Najważniejsze jest świadectwo — życia i śmierci w okopach. Wojny i tragedii. Ani wojen, ani tragedii naszemu światu nie brak. Dobrze więc, że na światowych listach dzieł i arcydzieł nie brak nam książki Remarque'a. Niepozornej w zalewie kolorowych okładek, a ważnej. I wciąż aktualnej.
Całość recenzji na:
http://www.trzynasty-schron.net/ie_postkultura_ksiazki_na_zachodzie_bez_zmian.html
*Jako domyślną wersję okładki na Schronie zamieszczono okładkę wydania z 2010 r. (Domu Wydawniczego Rebis), w przekładzie Ryszarda Wojnakowskiego. Recenzja dotyczy jednego ze starszych wydań. Zacytowane fragmenty mogą się różnić tłumaczeniem.
Świetna książeczka dla maluchów. Dziś, kiedy mamy do wyboru jaskrawe, hałaśliwe, okropną kreską rysowane postacie z filmów animowanych, pseudobohaterów w kosmicznych strojach i biuściaste tajne agentki z kapuścianym głąbkiem zamiast mózgu, lepiej sięgnąć do starego, drewnianego piórnika i pokazać dzieciakom zaradnego, czułego na krzywdę innych, wesołego Plastusia. I chociaż mnie osobiście ludzik czasem drażnił, to i tak nie mogłam się jako mała dziewczynka oderwać od książki Kownackiej, a po latach doceniłam mądrość prostej i uroczej historyjki — a ta polega na jasnym wskazywaniu dzieciom, jak postępować, bez zbędnego zblazowania i oczka puszczanego do dorosłych. Do dziś mam „żółtą serię” KAW*, pomiętą, zniszczoną, porysowaną ołówkiem i kredkami. I nie oddam. Dajmy dzieciom być dziećmi i nie brutalizujmy im świata ponad miarę. Nie kupujmy kota w worku. Mały Plastuś sobie poradzi.
*Mowa o serii "Obowiązkowe lektury szkolne KLASA I", wyd. KAW, Białystok, 1991; dopisek z dn. 09.11.'12
Jedna z tych książek, które dziecięcymi rączkami kartkowane były po stokroć razy, a kiedy egzemplarza brakło w sensie fizycznym, ów śnił się po nocach. Bodaj jednym z największych moich błędów życiowych było, Drodzy Koledzy-Czytelnicy-Eskapiści, że, wiedziona niedobrym impulsem „Byle dorosnąć!”, pozwoliłam ongiś oddać tę pozycję jednej z młodszych kuzynek. Rzecz niedobra, bo książka, jak żyjąca istota, dopominała się o moje towarzystwo nocami, w marzeniach sennych, kiedy już faktycznie dorosłam i pojęłam, że dorosłość jest wcale-nie-taka-fajna-jak-być-miało. Ulubioną baśnią była ta o okularniku i polandze, dwóch wężach, wszak w ogóle echa egzotycznego, wabiącego świata, zostały we fragmentach gdzieś na dnie duszy — dorosłego człowieka, który zatęsknił za chwilą, kiedy oczy robiły się podobne dwóm pięciozłotówkom, a myśl pierzchała ku niezwykłym pałacom i barwnym strojom mieszkańców wyspy Lanka.
Edycja z dn. 16.07.2014: To niesamowite, ale... ja tę książkę nadal mam. Znalazłam perełkę na własnym strychu. Książka nie trafiła do paczki dla kuzynki. Kolejny dowód na to, by nie ufać własnej pamięci, snom i przypuszczeniom.
Baśnie H.Ch. Andersena to już klasyka literatury dziecięcej. I nie bez powodu. Ponadczasowe wartości, piękno języka, niesamowita fantazja, wzruszające historie i bohaterowie, których się nie da nie lubić. Chociaż pisana w ramach odskoczni od książek dla dorosłych, jako rzecz lekka, łatwa i przyjemna, baśniowa proza Andersena zawiera, pod warstwą prostych historyjek, wiele znaczeń uniwersalnych, mogących stanowić refleksję nawet dla dorosłego czytelnika. Co jest w życiu istotne? Może pójść inną drogą? O co walczę? Co jest piękne? Na te i inne pytania możemy odpowiedzieć, zaszywając się — już jako dorośli ludzie — z filiżanką pysznej herbaty czy kawy i z tą małą książeczką w ręku — cichaczem, zazdrośnie, intymnie — powracając do świata, w którym zawsze możemy odpocząć, duzi czy mali...
[...] Munro do perfekcji opanowała wymagającą strukturę opowiadania, choć nadała jej bardzo impresyjny charakter. Brak u Kanadyjki sztywnych, zamkniętych zakończeń, opartych o wyrazistą pointę. Fabułę pozostawia otwartą, pełną niedopowiedzeń, rozmytą, domyślny ciąg dalszy zawieszając w stopklatce. A przecież trafia w samo serce, jak w idealnie (nie)domkniętych „Algach” — bolesnej historii o miłości, przemijaniu i pokornej nadziei, cierpliwie czekającej, aż przyjdzie jej czas. Głębokość „Księżyców…”, szerokość pola do refleksji moralnej, jaką obejmują są odwrotnie proporcjonalne nie tylko do objętości zbiorku, ale też do kameralnych, intymnych treści. Atmosfera opowiadań bywa duszna i klaustrofobiczna („Goście”), pełna stłumionego krzyku („Kolacja w Święto Pracy”), słodko-gorzka i melancholijna („Sezon na indyka”), w nienachalny, nieegzaltowany sposób przesycona smutkiem (tytułowe „Księżyce Jowisza”). Każde z opowiadań zbudowano szczegółami, płynnymi przejściami z wątku do wątku i od portretu do portretu (bohaterowie jednej opowieści niekiedy sami opowiadają drugą, własną) oraz ujmującą wrażliwością. Sceptycznie nastawieni do tego rodzaju literatury mogą zapytać, czy Munro nie otarła się o ckliwość. Czy faktycznie kobiety myślą tylko o przygodnych romansach, a z banału należy robić tragedię? Czy nie zanadto skrajna jest niechęć Munro do wielkich spraw i autorka zwyczajnie nie popadła w sentymentalizm? Owszem, nie każda fraza błyszczy, a tam, gdzie Munro wprost serwuje prawdy, tezy, wnioski, płynące z ust postaci (sama wciąż zachowuje bezstronność) — bywa nieco przyciężko i mdło, nadmiernie poetycko i zawile. Jednak te słabsze fragmenty nie psują doskonałej reszty. Warto też zadać sobie pytanie: co i kto uprawnia nas do ustalania priorytetów? Jak mamy odmówić komuś przeżywania żalu czy radości z rzekomo błahych zdarzeń? Przecież to egoistyczne ładowanie się z butami w cudze życie, co Munro trafnie zresztą diagnozuje:
„(…) stale ofiarowywała swoją pomoc (…). (…) Zawsze było jej pełno w domach, w których działo się coś niedobrego. Czysta szlachetność. Czysty szantaż.”[5]
Stawiając noblistkę pod ścianą, wpadamy w tę samą pułapkę, co jej bohaterowie: posiadający sprecyzowane sądy i miary, lecz gubiący się w nich jak we mgle. Mieć pretensje do Munro to mieć pretensje do samego życia — że wygląda, jak wygląda. Pisarka nie ma pretensji i uprzedzeń; dotyka życia gołą dłonią. Nie w rękawiczkach, nie przez bibułkę czy dziobiąc z dystansu patykiem. Podaje je czytelnikom jak świeżo zerwany, dziki owoc. Trochę cierpki, trochę słodki, z mnóstwem pestek, lekko gorzką skórką — orzeźwiający po mdłej papce czytadeł. I niebezpieczny, bo prawdę trudno przełknąć. Lecz tylko taka syci… A w „Księżycach Jowisza” syci i smakuje.
[5] Cyt. z recenzowanej książki, str. 150 (opowiadanie: „Wypadek”)
Całość recenzji na portalu Qfant:
http://www.qfant.pl/review/alice-munro-ksiezyce-jowisza/
[...] Jakkolwiek nie wszystkie akrobacje Karpowicza mogą się w „Sońce” podobać, to wciąż doskonała proza. Taka, którą można czytać z przyjemnością, choć z ciężkim sercem. Taka, którą czytać się powinno.
Całość recenzji na portalu Qfant:
http://www.qfant.pl/review/ignacy-karpowicz-sonka/
[...] (...) „Donikąd” wytycza przynajmniej kilka dróg interpretacji i refleksji, a trochę też sprowadza na manowce, jeśli spodziewaliśmy się historii prostszej i żwawiej opowiedzianej. To od nas zależy, którą drogą pójdziemy i czego się doszukamy w pierwszej kolejności. Powieści egzystencjalnej? Może utworu o potędze słów, książki o książce i Księdze życia? Lektury o dojrzewaniu do miłości i odpowiedzialności? Gry z tradycją literacką? Jedno jest pewne — warto „Donikąd” (czyt. „Wszędzie”) pójść i na dłużej zatrzymać się przy tym debiucie — niegłupim, ambitnym, nadspodziewanie udanym.
Całość recenzji na portalu Qfant:
http://www.qfant.pl/review/8226-2/
[...] Nieskomplikowana intryga służy wyłącznie kibicowaniu dzielnej grupce i stwarza pretekst do jej prezentacji. A kibicować jest komu, bo to grupka udana. I nawet wyrwanie przyrodzenia tym niedobrym (scena bardziej niesmaczna niż śmieszna, z rodzaju mocno niesubtelnego humoru, niepasująca do lekkości całej reszty), jest usprawiedliwione. Zresztą, źli bywają całkiem poczciwi; większość czarnych charakterów została zaledwie maźnięta sadzą. Groźny feldmarszałek Berg to równocześnie swojski, chociaż gderliwy dziadzio, astralne byty nieszczególnie przerażają, a w każdym urzędzie znajdzie się pomocny automat, gorliwy wyznawca Żelaznego Boga. I jest sympatycznie…
…bo przecież miało tak być.
„Aposiopesis” to taki steampunkowe fiu-bździu, lektura na kanikułę, do hamaka, przed snem. Wdzięczne nic, zmyślna błyskotka. Jako taka, spełnia swoją rolę: ożywia nudną i sztywną codzienność, pełną krawatów, kitlów i garsonek.
Całość recenzji na portalu Qfant:
http://www.qfant.pl/review/8235-2/
[...] „Wciągający i niepokojący. Zmusza do obgryzania paznokci”.
Graham Masterton[i]
Prawdziwy czytelnik musi w końcu paść trupem. Piszę: „musi”, gdyż zakładam, że niekoniecznie mu się to udało; na tę jedną książkę, która nas zabije, zatłucze, skrzywdzi, pokona, czekamy niekiedy bardzo długo, a czas przyszły wisi nad nami jak słodki pejczyk. A ten z kolei nie ma wiele wspólnego z niejakim Christianem G., oskarżonym o zbrodnie przeciwko literaturze.
Niektórzy padają trupem wiele razy i co poranek przeżywają zmartwychwstanie. Bądź też zmieniają się w zombie. Efekt podobny: czerwone, podpuchnięte oczy, włos sterczący na wszystkie strony, zdefasonowany manicure i wreszcie — niepokojąco nieobecny wyraz twarzy. Czy tam pyska. Czy mordy. Fizjonomii. Przecież książka mogła zmienić lico w ryło, oczy w ślepia, a ogryzione paznokcie w krogulcze szpony — strach pomyśleć, co zrobiła z ofiarą fantasy!
Czytelnik prawdziwy to zatem nieboszczyk. Nieboszczyk ujęty fachowo to denat. Od denata blisko do śledztwa, od śledztwa do typologii zabójstw. Dobre książki uśmiercają w różny sposób: arcydzieła biorą na warsztat czytelniczą i moralną niewinność, którym skręcają kark. Świetne czytadła lubią wciągać i podtapiać. W obydwu wypadkach książka-uwodzicielka (niech będzie kobietą, w końcu to ona, nie on) ma w sobie tyle fatalnego uroku, że… Żegnaj, pogodo za oknem, stygnąca zupo, objuczona jak wielbłąd desko do prasowania, raporcie dla szefa! Tak, też mi się zdaje, że ostatni przypadek to wyjątkowo paskudne zagranie…
Wszystkich, którzy uwierzyli w zacytowaną wypowiedź Mastertona (Mastertonowi nie wierzy się z zasady, bo ma majaki i widzi flaki) — rozgrzeszam. Świadek miał rację, niczego nie podkoloryzował. A jeśli nie uwierzyliście, tym bardziej możecie czuć się wrobieni. Bo „Pielgrzym” podstępnie wyciągnie z Was energię.
Książka odebrała mi sen, podtopiła, a później strzeliła w łeb, pociskiem kalibru „Wow!”. Do tego – chociaż „Pielgrzym” nie reprezentuje „skandynawskiej ofensywy” (powieść napisał Brytyjczyk) — wytworzyła czytelniczą wersję syndromu sztokholmskiego. Mój morderca (tym razem to musi być on) okazał się na tyle pociągający i niepokojący, że wybaczam autorowi wszystkie wady jego debiutu. Debiutu. Zapamiętajcie ten szczegół, uważni Sherlockowie-recenzenci.
[...] Pielgrzym, choć może nieco zbyt odporny i inteligentny, jest przede wszystkim człowiekiem. W pracy działa jak śmiercionośna maszyna, na co dzień okazuje ludzkie emocje. Banał? Pewnie tak, lecz rozsądnie zaprezentowany. Hayes nie przeciągnął struny i z twardego agenta nie uczynił popisującego się łzawymi monologami wewnętrznymi mięczaka. I na odwrót — nie wyprał agenta z uczuć. Niektóre mądrości Pielgrzyma są z tych trywialnych, do zapomnienia po lekturze, ale daleko im do memów z wizerunkiem Coelho. Stwierdzenie, że miłość nie jest słaba, a silna – proste i trafne – nie brzmi ani tanio, ani fałszywie. Hayes nie zawarł w książce — zaskoczeni? — żadnego wątku uczuciowego pomiędzy Pielgrzymem a filmową pięknością, żadnego też towarzyszącego takim wątkom „przerywnika erotycznego”. Jest za to w „Pielgrzymie” głęboka więź łącząca ojca i syna, brata i siostrę, uczciwa, szorstka przyjaźń kolegów po fachu. To literatura w najlepszy sposób męska. Solidna warsztatowo, mocna, ale nie wulgarna. Z bohaterami do zapamiętania, choć nakreślonymi głównie jako tło dla duetu: protagonista-antagonista. Jeden nie ustępuje drugiemu, kibicować możemy obu – obaj są piekielnie inteligentni, charyzmatyczni, budzący ciekawość i godni siebie nawzajem. Nawet jeśli autor dał Pielgrzymowi pewne cechy herosa nie do zdarcia, zrobił to z klasą. Nie brakło też elementów humoru; pokaleczona angielszczyzna dyrektora tureckiego hotelu, wspaniale przełożona przez Macieja Szymańskiego, funduje niespodziewany masaż przepony. A przecież w dalszym ciągu — hola! — siedzimy w pierwszorzędnym thrillerze. Sensacyjnej, przyprawiającej o zawrót głowy intrydze. Szpiegowskiej legendzie[ii]. Która bywa mroczna, jak na gatunek przystało, w której trup ściele się wystarczająco gęsto, a ostatnią ofiarą jest sam czytelnik — z przekrwionym okiem i bez paznokci… lub zakochany w mordercy, zabity na własne życzenie.
Napisz coś jeszcze, Autorze. Zabij mnie jeszcze raz.
[i] Cytat-rekomendacja z okładki książki.
[ii] Jak możemy dowiedzieć się z „Pielgrzyma”, legendą nazywa się w CIA fałszywą, zbudowaną od podstaw tożsamość agenta.
Całość recenzji na portalu Qfant:
http://www.qfant.pl/review/terry-hayes-pielgrzym/
[...] (...) „Poczwarka” nie jest świetna, fajna, dobra. Te określenia błyszczałyby tandetnie. To powieść mądra, poruszająca i zwyczajnie potrzebna. Smutna, ale nie przytłaczająca. Po oczyszczeniu przychodzi pora na działanie: z nową nadzieją i siłą, której możemy się wcale w sobie nie spodziewać, a którą z najwyższym trudem dobyła z siebie Ewa. Łzy wyciskane przez książkę przynoszą ulgę. Ulgę, że jeszcze z nas płyną. Że nas, zjadaczy chleba, może kiedyś uskrzydlą. Z miłością i współczuciem w motyle przerobią.
Całość recenzji na portalu Qfant:
http://www.qfant.pl/review/dorota-terakowska-poczwarka/