[...] Jeśli(...) traktować „CEO Slayer” w kategorii luźnej opowiastki, niepozbawionej humoru i zgrywy, będącej literacką wersją komiksu superbohaterskiego – to owszem, można książkę potraktować jako fajne czytadło na parę(naście) godzin. Wówczas wiadomo, że autor nie uczyni mścicielem inwalidy oraz nie „ukarze” go przygodą z kobietą-słoniem. Gatunek taki rządzi się własnymi zasadami i dobrze. Język powieści jest lekki, przyjemny, klarowny, ale nie nudny i nie zupełnie transparentny – stworzony do tego typu literatury. Sęk w tym, że całość za bardzo pachnie naiwną fantazją o superfacecie, otoczonym superlaskami, który spierze tyłki złym gościom i będzie miał coś wspólnego ze snującym fantazję. Za dużo tu truizmów w stylu „ludzie dobre, ale system do kitu” „władza niszczy”, i tak dalej. A już całkiem niepotrzebnie doczepił Przybyłek podkładkę anielsko-demoniczną, niczym nieuzasadnioną i jakby z innego gatunku. W efekcie, przy energii wydanej na sztafaż, pseudomistykę i urodę pań – pary zabrakło na samego mściciela. Polski Batman musiał lansować się za pół ceny i kupić batsuit z odzysku. Całość recenzji na portalu Qfant: http://www.qfant.pl/review/marcin-przybylek-ceo-slayer/